Teraz wszyscy śpią. Cała trójka wtulona w tę cieniutką niebieską kołderkę, jakby to był najprzytulniejszy koc na świecie. Patrzę, jak ich klatki piersiowe unoszą się i opadają, i przez chwilę udaję, że to wakacje.
Rozbiliśmy namiot za stacją benzynową, tuż za granicą powiatu. Teoretycznie nie wolno, ale jest cicho, a ochroniarz wczoraj rzucił mi takie spojrzenie, które mówiło: “Nie wyrzucę was. Jeszcze nie”.
Powiedziałem chłopakom, że jedziemy na biwak. “Tylko faceci”, dodałem, jakby to była przygoda. Jakbym nie sprzedał trzy dni wcześniej obrączki ślubnej, żeby kupić benzynę i masło orzechowe.
Rzecz w tym, że są jeszcze za mali, żeby zauważyć różnicę. Myślą, że spanie na dmuchanych materacach i jedzenie płatków z papierowych kubków to świetna zabawa. Myślą, że jestem dzielny. Że mam jakiś plan.
Ale prawda jest taka, że od tygodnia dzwonię do każdego schroniska od Kielc po Poznań i nigdzie nie ma miejsca dla czterech osób. W ostatnim powiedzieli: “Może we wtorek”. Może.
Ich mama odeszła sześć tygodni temu. Powiedziała, że jedzie do siostry. Zostawiła kartkę i pół butelki Apapu na blacie. Od tamtej pory nic nie słyszałem.
Ledwo trzymam się w garści. Myję się na stacjach benzynowych. Wymyślam historie. Trzymam się wieczornych rytuałów. Zakładam im kołderki, jakby wszystko było w porządku.
Ale ostatniej nocy… mój środkowy, Mikołaj, zamruczał coś przez sen. Powiedział: “Tato, podoba mi się tu bardziej niż w tym motelu”.
I to mnie prawie dobiło.
Bo miał rację. I bo wiedziałem, że może to być ostatnia noc, kiedy udaje mi się to wszystko ogarnąć.
Gdy tylko się obudzą, będę musiał im coś powiedzieć. Coś, przed czym uciekam od tygodni.
Właśnie gdy rozsuwałem zamek namiotu — Mikołaj poruszył się. “Tato?” — szepnął, przecierając oczy. — “Pójdziemy znów zobaczyć kaczki?”
Miał na myśli te z jeziorka przy stacji. Poszliśmy tam poprzedniego wieczoru i śmiał się tak mocno, jak dawno nie słyszałem. Wymusiłem uśmiech.
“Tak, skarbie. Jak tylko bracia wstaną”.
Gdy spakowaliśmy nasze skromne rzeczy i umyliśmy zęby przy zlewie za budynkiem, słońce już prażyło trawę. Najmłodszy, Tomek, trzymał mnie za rękę i nucil cicho, a najstarszy, Kacper, kopał kamienie i pytał, czy pójdziemy dziś na wycieczkę.
Miałem właśnie powiedzieć, że nie możemy zostać kolejnej nocy, gdy ją zobaczyłem.
Kobieta, pewnie po sześćdziesiątce, szła w naszą stronę z papierową torbą w jednej ręce i ogromnym termosem w drugiej. Miała na sobie wytarty flanel i długi warkocz. Spodziewałem się, że spyta, czy wszystko w porządku — albo gorzej, każe nam się wynosić.
Zamiast tego uśmiechnęła się i podała torbę.
“Dzień dobry” — powiedziała. — “Chłopaki, macie ochotę na śniadanie?”
Radość na ich twarzach wybuchła, zanim zdążyłem odpowiedzieć. W środku były ciepłe bułeczki i jajka na twardo, a w termosie gorące kakao. Nie kawa — kakao. Dla nich.
“Jestem Janina” — przedstawiła się, siadając z nami na krawężniku. — “Widziałam was tu już kilka razy”.
Skinąłem głową, niepewny, co powiedzieć. Nie chciałem litości. Ale w jej twarzy nie było litości. Tylko… dobroć.
“Sama kiedyś byłam w trudnej sytuacji” — dodała, jakby czytała w moich myślach. — “Nie w namiocie, ale w kościele w vanie przez dwa miesiące. Rok 1999, z córką”.
Mrugnąłem. “Naprawdę?”
“Tak. Ludzie przechodzili obok, jakbyśmy byli powietrzem. Postanowiłam, że nie będę taka sama”.
Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale opowiedziałem jej prawdę. O motelu. O mamie. O schroniskach, które mówią “może”.
Po prostu słuchała, powoli kiwając głową.
A potem powiedziała coś, czego się nie spodziewałem: “Chodźcie ze mną. Znam miejsce”.
Zawahałem się. “To schronisko?”
“Nie” — odparła. — “Coś lepszego”.
Podążaliśmy za jej starym sedenem po długiej szutrowej drodze, z rękami kurczowo ściskającymi kierownicę, sercem walącym jak młot. Co chwilę spoglądałem na chłopaków, którzy śmiali się z czegoś, co powiedział Tomek, zupełnie nieświadomi, że gonimy za cudem.
Zatrzymaliśmy się przed czymś, co wyglądało na gospodarstwo. Płot, duża czerwona stodoła, mały biały domek, kilka kóz na podwórku. Na bramie tabliczka: “Drugi Oddech”.
Janina wyjaśniła na ganku. To była wspólnota — prowadzona przez wolontariuszy — oferująca krótki pobyt rodzinom w kryzysie. Zero państwowej biurokracji. Zero formularzy. Tylko ludzie pomagający ludziom.
“Dacie radę pod dachem, będzie trochę jedzenia i czas, żeby stanąć na nogi” — powiedziała.
Przełknąłem ślinę. “Jest jakiś haczyk?”
“Żadnego” — odparła. — “Tylko pomóżcie, jak możecie. Nakarmić zwierzęta. Posprzątać. Może coś zbudować”.
Tej nocy spaliśmy w prawdziwym łóżku. Wszyscy czworo w jednym pokoju, ale z czterema ścianami, światłem i wiatrakiem, który cichoI drzemałem tak, jakbym pierwszy raz od miesięcy mógł odetchnąć pełną piersią.